Redakcja: Staraliśmy się ostatnio policzyć, ile książek już wydałeś, i wyszło nam, że „Syndykat” był Twoją dziesiątą książką, a w tym miesiącu premierę ma jedenasta – „Trzecia wyspa”.
Adam Ubertowski: Tak, jedenasta, jeśli liczyć książki tak zwane literackie. Oprócz tego napisałem trzy książki biznesowe.
R: Jak wiele zmieniło się w Twoim warsztacie i w Twoich zainteresowaniach związanych z pisaniem od czasu pierwszej książki?
AU: Oj, to złożony temat. Ja zaczynałem od bardzo szerokiego formalnego zamachu, moja pierwsza książka (wydana jako druga) „Szkice do obrazu batalistycznego” nie miała dużych liter i kropek… Potem trochę się udomowiłem, piszę na przykład normalne dialogi. Ale z drugiej strony, jak ujął to celnie jeden z krytyków, ja jestem „pisarzem projektowym”, dostrajam formę do rodzaju tekstu, w myśl sławnej kiedyś zasady „o jedności treści i formy”. I tak, teraz równolegle piszę serię o Walkerze, gdzie tekst musi być dość przezroczysty, oraz epickiego, w sensie także „stronicowym”, „Mesjasza”, gdzie zdarzają się mocne odjazdy.
R: Co Cię najbardziej w pisaniu rajcuje? Te odjazdy?
AU: Wszystko, ja to zwyczajnie lubię, dosłownie, fizycznie. Pamiętam, jak się zdziwiłem, gdy jeden z moich kolegów piszących powiedział, że on nie znosi tej czynności, męczy się, pisze, bo musi. Ja lubię każdą fazę powstawania kolejnego mojego „projektu”. Wyłanianie się z wyobraźni pierwszego pomysłu, praca nad tytułem, zakończeniem (to zwykle znam od początku), rysowanie postaci, dialogi. Wszystko. W przypadku kryminałów dochodzi jeszcze zabawa w konstruowanie zagadki kryminalnej, sprytnej łamigłówki…
R: A co sądzisz o popularnych dziś, również w Polsce, szkołach pisania? Można się tego nauczyć?
AU: Sam zostałem w to kiedyś wplątany i do dzisiaj mi wstyd. Mam niestety podwyższoną otwartość na nowe doświadczenia (taka zmienna osobowościowa) i lubię wszystkiego próbować, więc się skusiłem. I już na pierwszych zajęciach chciałem uciekać przez okno, ale wysoko było, a ja jeszcze chodziłem wtedy o kulach. Straszne doświadczenie. Ale chyba bez niego nie widziałbym tak jasno i ostro, że tego nie da się nauczyć. Pisanie to nie jest gra na gitarze czy choćby tworzenie scenariuszy. Odpowiednikiem gry na gitarze (w sensie technicznym) jest to, co wynosimy ze szkoły, tworzenie zdań, gramatyka itd. A pisanie to raczej komponowanie, a nawet jeszcze co innego: bo w pisaniu nie ma żadnych reguł, które można by przekazać. Bo co? Zdania długie czy krótkie? Opis behawioralny czy klasyczny? Jaka struktura tekstu? Tu jest właśnie różnica z pisaniem scenariuszy, bo – ciut kiedyś tego liznąłem – to praca nieco bardziej rzemieślnicza. W klasycznym filmie, który się „dobrze ogląda”, kinie akcji, są ścisłe reguły, których zwykły widz nie dostrzega. Na przykład: dwa punkty zwrotne, sprawdzone motywy typu „zwykły człowiek w niezwykłej sytuacji”, antagonizm głównych bohaterów, przechodzący w przyjaźń.
Idźmy dalej? To może szkoła pisania poezji? Myślisz, że Zbigniew Herbert albo Paul Celan potrafiliby nauczyć kogoś tworzyć te „krótkie spięcia sensu między słowami”?
R: A i warsztaty pisania poezji są, nawet w Gdańsku.
AU: No więc idąc dalej… „Prawdziwe pisanie”, mam tu na myśli naprawdę wielką albo chociaż solidną literaturę, moim zdaniem musi się łączyć z pewną brawurą czy wręcz bezczelnością. Można mieć mistrzów, ale nie nauczycieli. Początkom pisania towarzyszy często kompletny brak pokory i przekonanie, że mój talent będzie jak kop we wszystkie drzwi, ludzie padną na kolana i rzucą wszystkie inne zajęcia, by czytać moje książki. Świat się odmieni i tak dalej. Że się tak wyrażę: się wie od razu, co i jak chce się pisać, często pod prąd. I gdzie tu miejsce na karne siedzenie w ławce i wysłuchiwanie rad kogoś, kto sam, umówmy się, też jeszcze Nagrody Nobla nie dostał.
Mam teraz w rodzinie taki case. Syn mojego kuzyna (powiedzmy „bratanek”, bo jesteśmy z kuzynem w dość bliskich relacjach) napisał książkę. Chłopak ma niecałe 20 lat. No i jest OK. Choć rzecz jest dziwna, nieoczywista, inna. Ale jest magia, jest talent. I czego ja mógłbym go nauczyć? Kompletnie nie mam pojęcia, bo to, co on pisze, jest tak odmienne od mojego pisania.
R: W historii literatury rzeczywiście było już wielu genialnych młodzieńców, których czytamy do dziś. Może rzeczywiście tędy droga, dać ludziom sprawdzić się w boju. No dobrze, a jakbyś miał wskazać postać najbliższą Walkerowi – bohaterowi „Syndykatu” i „Trzeciej wyspy”, to byłby…
AU: Oczywiście Statham, zmielony w Bondem, powiedzmy Connerowskim, doprawiony szczyptą innych postaci z tego szeregu (bohater z „Uprowadzonej”, „John Wick”, „Largo Winch”, a nawet Cruse z „Zakładnika”, z tą swoją niezwykłą skutecznością połączoną z dość mizerną, umówmy się, cielesnością. No i Lee Marvin ze „Zbiega z Alcatraz” (co za kretyńskie tłumaczenie; oryginalnie to „Point Blank”). A więc niestety żaden z nadmiernie umięśnionych bohaterów jak Arnold. Choć go osobiście lubię i cenię, zwłaszcza za genialne one-linery.
R: Dlaczego oni?
AU: Bo mój bohater, co zaznaczyłem w kilku miejscach, nie wygląda na aż tak straszną maszynę do zabijania, nie przeraża samym widokiem. Do tego klasyka: tajemnicza przeszłość, lekkie złamanie postaci (samotność, pustka, życie osobiste), no i odwieczne marzenie o zwykłym życiu, niemalże w domku z ogródkiem na przedmieściach.
R: Gdzie szukać korzeni Twojej serii sensacyjnej? W jakiej tradycji literackiej?
AU: Raczej w filmie. Zdecydowanie. Literatury, która była i jest podstawą tych filmów – bo prawie wszystkie średnie i wielkie filmy zrodziły się z literatury, he, he, więc głowy do góry piszący, bo bez nas kino dawno by umarło – więc tej literatury raczej nie czytam. Dziwne, ale prawdziwe: napisałem coś, co raczej oglądam, niż czytam. I kto wie, może kiedyś jeszcze obejrzę 😊Przeczytałem w oryginale „Parkera” Richarda Starka, w zastępstwie „Huntera”, który był podstawą „Zbiega…”. A z niego wziąłem najwięcej, łącznie z imionami Walker, Parker, Porter, Stegman, Brewster, Fairfax. Z Bonda przeczytałem tylko „Doktora NO”. A widziałem wszystkie Bondy. Po kilka razy…
R: To się czuje w tych książkach. Czytelnicy zresztą nazywają twojego bohatera polskim Jamesem Bondem. Czy będzie kontynuacja serii?
AU: Oczywiście. Jakbym mógł sobie to odpuścić. Część trzecia, o roboczym tytule „Operacja Dżannah” jest w środkowej fazie wczesno-konceptualnej. Powiem tyle: Walker, w pojedynkę, rozwiąże tu ostatecznie problem uchodźców.
R: Jakieś inne plany pisarskie? Ponoć piszesz powieść życia…
AU: Tak, to wspomniany już „Mesjasz”. W tym przypadku jestem w komfortowej wręcz sytuacji. Bo nie wierzę, że ktokolwiek to wyda. A jeśli nawet, to nikt w dzisiejszych czasach nie weźmie tego do ręki. Więc mogę sobie pisać, co chcę.
R: Jednym słowem projekt życia. Trzymam kciuki, by jak najdłużej trwał.